
Głośnym echem po wojnie odbił się pierwszy w ogóle historii oficjalny mecz międzypaństwowy polskiej reprezentacji żużlowej, rozegrany pod koniec września 1948 roku na żużlowej bieżni stadionu stołecznej Skry. Poprzedziły go staranne wielomiesięczne przygotowania, w tym obóz treningowy i cykl sparingów. W kalendarzu Polskiego Związku Motocyklowego wyznaczono termin – przełom sierpnia i września, jako zarezerwowany na spotkanie szerokiej reprezentacji najlepszych motocyklistów energicznie odbudowywanej ojczyzny. Jako miejsce wybrano dość logicznie Warszawę, jako że tam miało dojść do historycznej konfrontacji.
Ten mecz z Czechosłowacją miał być hitem sezonu, najważniejszym wydarzeniem „święta motocyklowego Polski", przypadającego na dzień 26 września. Krótko przed wyznaczonym terminem Warszawa niespodziewanie odwołała swoją gotowość zorganizowania obozu, z nie do końca jasnych przyczyn. Gorączkowe poszukiwania nowego miejsca i… wybór padł na Rybnik, skąd szła fama o niezwykłej popularności sportu żużlowego, a działacze tamtejszego klubu żużlowego jawili się jako wyjątkowo rzutcy, pozbawieni jakichkolwiek kompleksów.
Szło wtedy w Rybniku nowe, klub niebawem miała przejmować branża budowlana, szykowała się do łagodnego przejęcia sterów, czego wyrazem była zmiana szyldu na Budowlani Rybnik. Nowy prezes Jan Konstanty okazał się wielką osobowością, ale to formalnie stało się faktem po obozie i samym meczu Polska – CSRS, w październiku 1948 roku.
Tymczasem propozycja zgrupowania kadry została przyjęta z entuzjazmem, a sam zjazd najlepszych żużlowców polskich, w dniach od 30 sierpnia do 12 września, stał się ważnym historycznym wydarzeniem, miłym wspomnieniem na lata dla wszystkich jego uczestników, a nade wszystko znakomitym punktem odniesienia na przyszłość. Rybnik ofiarnością i gościnnością sam urósł niepomiernie, a także podniósł wysoko poprzeczkę. Potrafił na dodatek przez lata podtrzymać w tym względzie piękne tradycje. Dziś, widząc szerokie grono ludzi ofiarnych i zaangażowanych w działalność ŻKS ROW, zwłaszcza tych, którzy przez lata naśladując śp. Andrzeja Skulskiego, trzymali twardo prężny klub miniżużlowy Rybki, pomimo znikomej pomocy ze strony, co smutne, władz samorządowych miasta. Gwoli sprawiedliwości trzeba dodać, iż każda ekipa wcześniejszych sterników klubu żużlowego pod względem podtrzymania tradycji gościnności miała swoje zasługi i wyraźnie tego obrazu nie psuła.
W tamtym roku pierwszym w Rybniku o każdy szczególik, niemalże zachciankę każdą uczestnika zgrupowania, zadbano bez szemrania, z bezprzykładną ofiarnością, tak na obiekcie sportowym, gdzie rządzi organizator, ale przede wszystkim w miejscu zakwaterowania dla zawodników i osób towarzyszących, których musiało być niemało.
Miejsce zakwaterowania było specyficzne, zaskakujące, nawet w tamtych czasach trudnej rzeczywistości, kiedy to dużo mniej wokół dziwiło, mniej bulwersowało. A jednak… Dla owych kilkudziesięciu osób sportowej ekipy nie był to bynajmniej żaden hotel, gościniec czy zajazd, bo nawet ten największy wówczas w Rybniku, Świerklaniec nieopodal Rynku, nie miał szans pomieścić aż takiej liczby gości, wyposażonych dodatkowo w mało standardowy bagaż – sprzęt motoryzacyjny. Wybrano więc… szpital psychiatryczny. Niewiarygodne? Trzeba trochę znać topografię Rybnika, żeby zrozumieć, iż to ujmy nikomu nie przyniosło, a wręcz przeciwnie. Do dziś po okolicach Rybnika krąży anegdota, iż najlepszą odpowiedzią na wyśmiewanie się z faktu, że: „Wy tam macie szpital dla wariatów, he, he, he”, była odpowiedź: „No tak, mamy taki szpital, ale dzięki temu u nas wariaci są pod zamknięciem, a u was chodzą po ulicach i śmieją się z innych”.
Otóż kompleks szpitalny, zwany wówczas Śląskim Zakładem Psychiatrycznym, to architektoniczne cudo, miejsce bardzo urokliwe, utopione w zieleni małe miasteczko, leżące przy samym stadionie żużlowym, po drugiej stronie tej samej ul. Gliwickiej. Rozległy teren szpitala od wschodu biegnie wzdłuż drogi wylotowej wiodącej do Gliwic, od południa opadał za ceglanym płotem ku gliniance, dziś już całkowicie zasypanej (później na tym brzegu wybudowano ruchliwą dziś ul. Kotucza). Od zachodu szpital graniczył z rybnickim cmentarzem – dziś największym, na całej długości zachodniego parkanu okalającego – tuż po wojnie tylko w małym fragmencie przylegający do szpitala. Cała reszta terenu za zachodnim płotem była jeszcze wtedy rodzajem urokliwego poligonu, ulubionym miejscem wycieczek i biwaków dla rybniczan. Na północ od szpitala był (i wciąż na szczęście pozostał) pagórkowaty park Wiśniowiec. Przed i jeszcze przez lata po wojnie zakład psychiatryczny był niemal samowystarczalną gminą. Miał swoją hodowlę bydła i drobiu, masarnię, piekarnię, sad owocowy, szklarnię na warzywa, swój sklep, pralnię, magiel, warsztaty, kuźnię, szewca, fryzjera, a nawet swój pięknie wpisany w krajobraz kościółek, wyznaczonego dla chorych księdza, no i grabarza. To był prawdziwy kombinat, mający dodatkowo swoje filie, m.in. na Rybnickiej Kuźni, gdzie chorych leczyło się skutecznie poprzez fizyczną pracę.
Była tam rewelacyjna kuchnia, pieczono pyszne kołocze, a gościnność była wprost legendarna. Na owe dwa tygodnie wrześniowe (początek już 30 sierpnia) ogłoszono pełną mobilizację również w mieście, które aktywnie wspomagało szpitalną służbę, ale i sportowe pasje rybniczan. A że one dotyczą przede wszystkim motocykli i sportu żużlowego, to dla wszystkich było oczywiste. Nikt nawet o nich nie dyskutował, ponieważ przez pokolenia (do dziś) poruszają się drogą, której zablokować się nie da – w genach.
Postawiono na nogi wszystkie ważne persona – miejscowych decydentów, burmistrza, szefów handlu, gastronomii, szefa straży, milicji, związków zawodowych i partii. Uczestnikom obozu nie miało prawa niczego zabraknąć, więc w tak niełatwych czasach niczego nie brakło. Sportowcy odwzajemnili tę troskę ambicją i sportowym zaangażowaniem. W atmosferze serdeczności i ciepła, podkreślanej przez wszystkich, trenowali do upadłego, tocząc porywające pojedynki sparingowe pomiędzy sobą, przy wypełnionych trybunach rybnickiego stadionu. Na starym torze – bez band okalających tor – zajęcia prowadził doświadczony czeski motocyklista, a jednocześnie uznany trener Frantisek Seberka – aktualny wówczas reprezentant Czechosłowacji. Wtedy to po raz pierwszy, staraniem władz PZM, pojawiły się nowe lśniące maszyny stricte żużlowe marki Jap, przeznaczone wyłącznie dla Polaków, a sprowadzone specjalnie z wytwórni w Tottenham w liczbie sztuk 8. Zawodników na zgrupowaniu było znacznie więcej, więc wymieniali się sprzętem, a jedni w ogóle woleli nie wsiadać na te nowe stalowe rumaki Jap. Wśród tych ostrożnych mogli się znaleźć również dwaj znani rybniczanie, uczestnicy obozu – Eryk Pierchała i Paweł Dziura. Obaj już po „30” niczego już nie musieli udowadniać. Pan Eryk powoli kończył swoją przygodę na motocyklu, szykował się na „taryfę”, podobnie jak zrobił wcześniej jego kolega Ludwik Fajkis. Rok wcześniej został mistrzem Polski na żużlu w klasie motocykli o pojemności 350 cc. Paweł Dziura był jeszcze starszy, miał już 36 lat, ale jeszcze przez 10 lat brał udział w zawodach żużlowych, na koniec w CKS Czeladź. Dziura położył spore zasługi w szkoleniu rybnickiej młodzieży, a Józef Jarmuła swego czasu wspominał, że pierwszym człowiekiem, który go natchnął na „czarny sport” był właśnie odwiedzający raciborski dom Jarmułów Dziura.
Zdecydowanie bardziej otwarty na nowinki techniczne był trzeci rybniczanin na zgrupowaniu Ludwik Draga, kończący właśnie swój związek z upadającą Pogonią Katowice. Znalazło to wyraz w nominowaniu go na mecz Polska – Czechosłowacja i uczestnictwo w wielu jeszcze meczach polskiej kadry przez dwa lata 1948-1949. Oprócz tego w zgrupowaniu wzięli udział: Eugeniusz Zenderowski, Mieczysław Chlebicz, Jan Filipczak i Ryszard Morawski z Warszawy, Jak Krakowiak i Tadeusz Kołeczek z Łodzi, Zdzisław Najdrowski i Tadeusz Zwoliński z Grudziądza, Marian Nowacki i Jan Siekalski z Rawicza, Stefan Maciejewski z Ostrowa, Bolesław Bonin z Bydgoszczy, Józef Polak z Szopienic, Jerzy Jankowski z Bytomia, Edward Wrocławski (Rudolf Breslauer) z Katowic i wreszcie ten, który już wtedy wzbudzał najwięcej emocji, młodziutki Alfred Smoczyk z Leszna.
Na zakończenie obozu, 12 września rozegrano zawody kontrolne, niestety bez asów Smoczyka, Jerzego Jankowskiego i Józefa Polaka. Wygrał Ludwik Draga, bijąc dotychczasowy rekord toru należący do Jana Sanecznika. Wynik 95 sek. przy 405 m długości toru pobity został następnie przez Pawła Dziurę w następnym 1949 roku. Mecz z Czechosłowacja Polska wygrała 75:73
Stefan Smołka


